LONDON TRIP cz.2.

by - 17:37:00


Dzisiaj druga część naszej babskiej wyprawy! Kto przegapił pierwszą część zapraszam tutaj.  My już po zakupach, pora ruszać dalej. Dzisiaj wylądowałyśmy w nieco mniejszym Primarku, z którego piechotką udałyśmy się do Hyde Parku. Chwila spacerku, odpoczynku i ruszamy znowu na metro, by stamtąd dostać się do Muzeum Historii Naturalnej.

 


 





 Wysiadłyśmy zaraz obok muzeum.... a tam niespodzianka :) Lodowisko, karuzela, pełno ludzi i dzieciaków.  Generalnie fajnie tak stać i patrzeć jak komuś coś nie wychodzi. Żeby nie było, my nie odważyłyśmy się zaprezentować swoich umiejętności (kabaretowych trzeba by dodać).



Kolejka przed muzeum zaczynała się już na chodniku. To może groźnie wyglądać, ale w rzeczywistości stałyśmy z 10 minut. Dałyśmy radę :)



Uwielbiam takie budynki! W takich momentach żałuję, że nie dorobiłam się jakiegoś przyzwoitego aparatu. Ale będzie na następny wyjazd. Musi być :)


...kiedy człowiek zaczyna się nudzić..





Wstęp do muzeum jest darmowy, zresztą jak do większości muzeów w Londynie. Podczas pobytu tutaj nie możecie nie zobaczyć chociaż jednego. My miałyśmy zahaczyć jeszcze o British Museum. Skończyło się na tym, że podziwiałyśmy je zza płotu ;)







Po wizycie w muzeum szybka kawka i można pędzić dalej. Nie ma czasu na siedzenie i marudzenie jak bolą nogi. Trzeba jeszcze tyle zobaczyć!



Punkt następny... Harrdos. Sklep w którym zdecydowanie więcej zwiedzających niż kupujących. Sklep, w którym sami sprzedawcy wyglądają jak dziesięć milionów (szczególnie jeden, podobny do Pattinsona..mniam, mniam :)



Kiecki Victorii Beckham. Na cenę spojrzałyśmy z czystej ciekawości. 500 funciaków? Phi.. kupie sobie następnym razem.


Zdjęcie w budce musi być. Zastanawiam się, czy to już tylko atrakcja turystyczna, czy faktycznie ktoś z nich jeszcze korzysta?


Pędzimy dalej! Szybko! Szybko!



Tutaj odbywają się największe premiery filmowe. Tutaj nawet obiecałam sobie przyjechać na jedna premierę. Obiecać obiecałam, wyszło jak zwykle.... Plac pod kinem Odeon.




Piccadilly Circus. Miałyśmy nadzieję,  że standardowo jak wszyscy przysiądziemy chwilę przed pomnikiem, zjemy kanapki i dopiero potem ruszymy dalej. A tu ci niespodzianka. Pomnik zakrytą niezidentyfikowanym tworem podobnym do kuli i przysiąść nie bardzo było gdzie. Obstawiam, że pomnik szykują na święta i stworzą jedną, wielką kulę świąteczną. Niech mnie uświadomi ktoś mieszkający w Londynie czy się mylę.



Z Piccadilly blisko na Trafalgar Square. Zrobiło się ciemno i generalnie przeżyłyśmy swoją wielką, babską tragedię wycieczkową. Wysiadły nam aparaty.... to końca wycieczki musiałyśmy zadowolić się zdjęciami z telefonu. A miałyśmy jeszcze zrobić tyyyleee zdjęć...





U Elki jak zwykle masa ludzi. Szybkie pstryk, pstryk i uciekamy dalej.



Od Elki spacerkiem podreptałyśmy tam, gdzie zazwyczaj wszyscy zaczynają swoje Londyńskie zwiedzanie. 

Swoją drogą... jeśli ktoś Wam wmawia, że nie ma sensu zwiedzać Londyn wieczorem...nic bardziej mylnego! Podświetlony Londyn wygląda magicznie! Może i telefony nie dały rady ująć tego na zdjęciach... ale tym bardziej niech zachęcie to was do odwiedzenia tego miejsca. Warto!



Spod London Eye udałyśmy się piechotą w stronę Tower Bridge. Naprawdę szkoda przejechać ten kawałek metrem. Widoki na zewnątrz są rewelacyjne. O tej porze roku działa już jarmark świąteczny, na którym szybko można zagrzać się grzanym winkiem i iść dalej. Po drodze wpadamy jeszcze do Tate Modern ( w sumie bardziej za potrzebą... ale przy okazji zaliczyłyśmy kolejną atrakcję :)


Na koniec Tower of London. Wieczorem przepięknie oświetlony.


Lekko zmarznięte i śmiertelnie zmęczone wpadłyśmy coś schrupać.  Na przystawkę sałatka...


... a na danie główne, tradycyjne fish&chips. W końcu to Londyn! :)



Z pełnymi brzuchami udałyśmy się w stronę naszego hotelu, odebrać swoje bagaże. Miałyśmy cztery godziny do swojego autobusu, które spędziłyśmy na przemierzaniu nocnych uliczek. Odwiedziłyśmy SOHO, Chinatown....podziwiałyśmy (i komentowałyśmy :) nocne życie Londyńczyków. Szło nam to tak dobrze, że spóźniłyśmy się na swój autobus. W dodatku stałyśmy na złym miejscu. Wszystko działało przeciwko nam: autobus, którym miało być szybciej, a stał w korku dłużej niż przejście tej drogi przez stado ślimaków, zamknięte metro... latałyśmy (biegiem tego nazwać nie można:) z walizkami w ręku tam i z powrotem.

Zrezygnowane zaczepiłyśmy nawet jakiegoś biznesmena z auta..produkujemy się, męczymy, tłumaczymy o które miejsca nam dokładnie chodzi... on coś nam tam odpowiada.... i okazuje się, że to Polak. Oczywiście skwitowałyśmy to jak na Polaków przystało (na tyle, że nie przystoi tego tutaj zamieszczać). Koniec końców, facet i tak źle nas pokierował.

Wygrał babski instynkt. Jak zwykle. Morał z tego taki: nie słuchajcie się nikogo, na końcu i tak okaże się, że znajdziecie to sami :)

Padnięte, zmęczone... dotarłyśmy na lotnisko. Nie wiemy jak przeszłyśmy odprawę, jak dostałyśmy się na pokład samolotu. Bolało nas wszystko. Dosłownie. Łącznie z włosami na nogach.


Wróciłyśmy do Polski, przywitała nas ładna pogoda. Nie wiemy kiedy i jak znalazłyśmy się w łóżku, ale obudziłyśmy się dopiero w poniedziałek. A gdy już opadną emocje, nogi się podleczą i portfel przyjmie swój rozmiar sprzed wycieczki, bierzemy się za planowanie następnej babskiej wyprawy. Gdzie teraz? Co polecacie? Amsterdam? Paryż?Mediolan?

You May Also Like

4 komentarzy

  1. Achch ten Londyn.... zakochałam się bez opamiętania.. chce tam wrócić;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajnie się oglądało Waszą relację :)

    OdpowiedzUsuń
  3. A ja zawsze zapraszam do Barcelony :) I zdradzam również, że moja znajoma z pracy organizuje zabawę, w której do wygrania jest tygodniowy nocleg w Barcelonie dla dwóch osób -http://www.barcelona-noclegi.pl/konkurs.php. Pozdrawiam, Ania.

    OdpowiedzUsuń



Spodobał Ci się blog? Dodaj go do swoich ulubionych i odwiedź nasz fanpage na Facebooku :)