Na biurku Oli

 

Kochani!

Po wielu latach działalności na blogerze zapraszam na swoją stronę. Wszystkie najnowsze wpisy będą pojawiać się już tylko tutaj:

www.aleksandrawypych.pl


Share
Tweet
Pin
Share
No komentarzy

Jeszcze kilka lat temu Tajlandia kojarzyła się nam ze zdjęciami turystów na słoniach czy z słodko śpiącymi tygrysami, które leżąc na ich kolanach w niczym nie różniły się od naszych domowych mruczków. Na szczęście kilka lat później ta świadomość zaczyna się powoli zmieniać i o ile z tygrysami niestety sprawa w dalszym ciągu nie wygląda za ciakawie to co do słoni, od jakiegoś czasu zakazane jest jeżdzenie na nich. Dostęp do internetu daje nam tą przewagę, że możemy podróżować nieco bardziej świadomie i was też zawsze do tego zachęcam.


Wydawać by się mogło, że dla takiego ogromnego zwierzęcia turyści na plecach to nic specjalnego, ale wbrew pozorom, skóra słoni jest bardzo delikatna i podatna na wszelkie uszkodzenia. A jeśli ten fakt niezbyt do was przemawia to zachęcam do poszperania w internecie i odnalezienie filmów o tym, jak wygląda takie tresowanie słonia. Cały ten proces nazywany jest phajaan, który w wolnym tłumaczeniu oznacza "łamanie ducha". Nawet nie jestem w stanie przybliżyć wam szczegółów, ale jeśli  nie mieliście okazji nigdy tego zobaczyć to poszukajcie koniecznie! Myślę, że to, co możemy zrobić w obecnych czasach to wybierać nieco bardziej świadomie... i kiedy jakiś uśmiechnięty Taj proponuje nam zdjęcie z tygrysem.. to powinna się nam zapalić czerwona lampka- czy to aby normalne?! Nie. Normalnie to prawdopoodbnie wpierdzieliłby nas na kolację. Jesli jednak żyjemy to nie, nie jest to normalne.




Jak to więc jest, że turyści dalej mogą zobaczyć słonie? Ano istnieją miejsca, zwane często "sanktuariami",  gdzie służące wcześniej za pojazd słonie spędzają swoją emeryturę. Poszukując takiego miejsca starałam się więć przejrzeć opinie w internecie i wybrać takie, które wzbudzało nasze zaufanie. My zdecydowaliśmy się skorzystać z oferty Marka, które podobne wycieczki organizuje na facebooku, zaś samo sanktuarium określał "zaufanym"czyli takim, gdzie sie słońmi opiekują, a nie pozwalają robic zdjęcia na ich grzbiecie (tak, tak dalej niestety istnieją).

Przyznam, że mieliśmy co do tego mieszane uczucia. Z jednej strony- najlepiej dla słoni byłoby, gdyby żyły na wolności, z drugiej- te już na wolność nie moga być wypuszczone i dobrze, że są miejsca, które o nie zadbają... ale skąd mamy pewność, że gdzieś tam kolejne słoniątka nie dojrzewaja po tu, by trafić tutaj i zadowalać turystów? Ech...



W większości tego typu miejsc możecie wybrać całodniową opcję wycziewcki, lub krótszą i my na tą drugą wersję się zdecydowaliśmy. Skoro świt pod nasz hotel podjechał firmowy jeep do kórego to się zapakowaliśmy i udaliśmy za miasto. Po niespełna godzinie dotarliśmy na miejsce. W ośrodku  dostaliśmy nowe wdzianka i odbyliśmy krótkie szkolenie. Główna zasada, którą mieliśmy się kierować to nic na siłę- nie można słonia szarpać, chwytać gdzie chcemy, to one grają tu pierwsze skrzypce, a my możemy jedynie im współtowarzyszyć. 



W dniu naszej wycieczki było nas łącznie 6 osób- nasza czwórka i dwie japonki, ale muszę przypomnieć, że podróżowaliśmy w czasach covidu, zaraz po zamknieciu granic, więc jeśli czytaliście poprzednie wpisy to wiecie już, że wszystkie miejsca mieliśmy praktycznie na wyłączność.




A słonie? Cóż... ewidentnie kojarzą turystów z jedzeniem, bo nas nasz widok od razu przybiegły się przywitać. Muszę przyznać, że słonie w takiej odległości robią wrażenie- możliwość przebywania tak blisko- coś wspaniałego! Przyznam, że czytając program można pomyśleć: co w tym ekscytującego? Ale wierzcie mi, nie trzeba wiele! A sam fakt, że mieliśmy słonie praktycznie dla siebie to była jak wygrana na loterii. Mogliśmy tak po prostu z nimi przebywać, coś niezapomnianego! Chyba sami nie spodziewaliśmy się tego, ile frajdy przyniesie nam to spotkanie.












Po krótkim przywitaniu przeszliśmy pod zadaszenie, gdzie mieliśmy zająć się przygotowywaniem ich posiłków. Czy wiecie, że słonie jedzą przez blisko 20 godzin w ciągu dnia? To oznacza, że nasza porcja posłuży może za jakąś przekąskę Każdy z nas otrzymał swój koszyk, kawałki trzciny, kóre należało następnie pociąć na cztery jeszcze mniejsze kawałki. Fakt, że mam wszystkie palce uważam za duży sukces. 



A jak się karmi slonie? Jakby się przyczepić, to w sumie karmią same siebie i jeśli sie odpowiednio nie podejdzie do tematu to swój koszyk stracicie w zaledwie kilka sekund. A kiedy otoczy cię kilka słoni... to trzeba się mieć na baczności. Mnie udało się nawet złapać na kilka kadrów.





Po dobrym posiłku czas na błotne przyjemności. Do tego nietypowego spa mógł dołączyć każdy chętny- w pewnym momencie dołączyłam nawet ja! Nie chcę liczyć, ile rzeczy zrobiłam podczas jednego tego pobytu, ale wierzcie mi, jestem z siebie dumna!



Po błotnej kąpieli czas na tą właściwą, w sadzawce obok. Tutaj musicie wziąć pod uwagę, że słonie w nosie mają waszą obecność- tzn. bardzo lubią oczywiście zabawy z wodą, ale za nic biorą sobie dobre maniery i musicie się przygotować się na to, że obok was w wodzie może pojawić się też ich.. .kupa :) Jeśli przyjrzycie się zdjęciom to zobaczycie, że przy kąpieli nie towarzyszyły nam wszystkie słonie, a jedynie te, które miały na to ochotę. Przynajmniej przy nas nikt ich do niczego nie zmuszał. Zauważycie też, że jeden z nich ma na nodze linę, ale już na wstępie poinformowano nas, że to słoń, który jest u nich od niedawna i cały czas towarzyszył mu jego opiekun, który czuwał nad bezpieczeństwem, stąd też ta asekuracja w postaci liny. Zawsze w takiej sytuacji mam w głowie tysiąc myśli, bo ciągle z tyłu mam w głowie fakt, że jesteśmy w Azi... i czy przypadkiem nie finansujemy czegoś, czego finansować byśmy nie chcieli, ale jeden z przewodników tłumaczył nam też, że gdyby zlikwidowano takie miejsca, los tych słoni nie byłby wcale lepszy. 

Ciekawa jestem zatem,  jaka jest wasza opinia?


Po kilku aktywnościach ze słoniami udaliśmy się na posiłek (wliczony w cenę), wykąpaliśmy się i wrócliśmy się do hotelu. Mieliśmy obawy, czy ta krótsza opcja będzie wystarczająca, ale wierzcie mi, więcej nie trzeba. 

Odwiedziliśmy to miejsce podczas naszego pobytu w Chang Mai. Jeśli zechcecie się tutaj zatrzymać to polecam ten hotel- naprawdę tani, ale jednocześnie bardzo czysty i z mega wygodnymi łóżkami- Anumat Premium Budget Hotel.
Share
Tweet
Pin
Share
No komentarzy

Jeśli to kolejny już post, który u mnie czytacie to wiecie, że będąc w Tajlandii nie sposób nie zobaczyć "jakiejś" świątyni. Są wszędzie, dosłownie. W pewnym momencie nie wiesz już, którą widziałeś, jak się nazywała o zapamiętaniu środka wnętrza już nie mówiąc. 

O dziwo jednak są takie, które bez względu na ilość odwiedzonych miejsc, jesteś w stanie zapamiętać. Jedną z nich była słynna, biała świątynia o której pisałam w ostatnim poście, dzisiaj chciałabym wam przybliżyć drugą, która mimo swojego młodego wieku (otwarto ją w 2016 roku) z miejsca zyskała serce turystów.




Cała świątynia utrzymana jest w bardzo intensywnym, niebieskim koloru. To jedna z tych rzeczy, której zdjęcia nie są w stanie oddać tak, jak to wygląda w rzeczywistości. To mały, ukryty wśród domków kompleks, do którego pewnie nie trafilibyśmy bez naszego przewodnika. Ale kiedy zza dachów ujrzysz ten kolor, nie sposób zgubić ją z oczu!

Niebieska świątynia w rzeczywistości nazywa się Suea Ten, co oznacza tańczącego tygrysa. Tych tutaj akurat nie spotkacie, choć niektóre elementy rzeczywiście do nawiązują do tej historii. 






Jako ciekawostkę wspomnę, że świątynię zaprojektował uczeń tego samego artysty, który odpowiadał za White Tample- być może stąd to zamiłowanie do kolorów :) Budowlę rozpoczęto już w 2008 roku na terenie starych ruin. Możecie dotrzeć tutaj pieszo, taxi lub tuk-tukiem. Niestety nie kursuje tutaj żadna komunikacja miejska. Wstęp do świątyni jest bezpłatny, natomiast warto przybyć tu z samego rana, gdy morze turystów i wiernych nie blokuje wejścia.  Nam kolejny raz udało się trafić na praktycznie "prywatne" zwiedzanie bez ludzi. Tak, to ja rozumiem!








Obok świątyni możecie natrafić na słynne lody kokosowe, z barwionym lodem i sticky rise. Ten niezwykły kolor uzyskuje się z połączenia kwiatów Butterfly Pea. Wyglądało i smakowało bosko!


Po słodkim pożegnaniu, wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy w stronę Choui Fong Tea, czyli jednej z najpopularniejszych plantacji herbaty w okolicy. Piękne, zielone tarasy wyglądały imponująco, do tego możliwość zobaczenia herbaty w swoim naturalnym środowisku to bardzo ciekawa opcja. Do wszystkiego zabrakło niestety widoku gór w tle, ponieważ panujący smog skrzętnie nam je gdzieś chował.


Na samym szczycie mieści się sklep z pamiątkami oraz herbaciarnia, gdzie można od razu spróbować kilku odmian. Nie obyło się bez zakupów, rzecz jasna! Ceny niektórych herbat mogą przyprawić nieco o ból głowy, ale z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie. My znaleźliśmy. 








Zjeżdżając mijaliśmy pola, na których jak się potem okazało uprawiano ananasy. Nie wiedząc czemu zawsze myślałam, że rosną na drzewach! Nasz przewodnik widząc nasze zainteresowanie zatrzymał się i wyjaśnił nam poszczególne odmiany. Te na zdjęciach są bardzo malutkie, ale za to mega słodkie i chrupkie! Mieliśmy okazje ich nawet spróbować- okazało się, że pierwszy raz w życiu zasmakował mi ananas i z pewnością nie smakuje tak jak ten w Polsce!







Na koniec naszej wycieczki udaliśmy się do ostatniej atrakcji. Nie był to już kompleks świątyń, a miejsce nazywane "Czarnym Domem", który pełni funkcję osobliwego "muzeum" Thawana Duchanee, który był dość specyficznym artystą. Całość składa się z ok. 40 budynków o różnych kształtach i znaczeniu. 



To nie jest miejsce dla miłośników zwierząt. Wiele elementów mebli czy wyposażenia to nie tylko skóra, ale i części zwierząt. Całość dość mroczna i niepokojąca. Jeśli widziana wcześniej  Biała Świątynia to niebo, to Czarny Dom zdecydowanie jest piekłem!






















Według różnych źródeł artysta całość tworzył blisko 50 lat. Podobno do tworzenia wykorzystywał szczątki zwierząt, które zmarły w sposób naturalny, ale nie byłam w stanie tego nigdzie potwierdzić. Trzeba przyznać, że miał dość osobliwe podejście do sztuki...




Bardzo osobliwe.







Wszystkie atrakcje, łącznie z tymi o których wspominam w innych postach, zwiedziliśmy w ramach jednodniowej wycieczki. Tyle zdecydowanie wystarczy na zobaczenie wszystkiego. My skorzystaliśmy z oferty pośrednika na facebooku- jeśli jesteście zainteresowani, odnajdzćie stronę Wycieczki Chang Mai :)
Share
Tweet
Pin
Share
No komentarzy
Older Posts

Follow Us

  • Twitter
  • Instagram
  • facebook

Facebook

Na biurku Oli

recent posts

Blog Archive

Obsługiwane przez usługę Blogger.

Łączna liczba wyświetleń

O MNIE

  • WSPÓŁPRACA
  • O mnie
  • KONTAKT

Created with by ThemeXpose